Paper Concept to są stacjonarne sklepy dla plastyków, które można znaleźć w kilku miastach w Polsce, a także sklep internetowy. Jest to mój diler notesów do akwareli.
Korzystając z tego, że w Gdańsku jest Paper Concept (w Łodzi niestety nie ma), wstąpiłem, żeby dokupić więcej rodzajów stalówek do dip pena. Akurat stalówki wybiera się zdecydowanie lepiej na żywo, kiedy możesz się im na spokojnie przyjrzeć. Upolowałem kilka. Przy okazji pooglądałem zestawy akwareli, palety i pędzle, ale nic nie kupiłem, bo już mam fajne. A ponieważ sklep mieści się w galerii handlowej Madison, czyli na Śródmieściu, właśnie w tamtych okolicach zdecydowałem się pozostać, jeśli chodzi o szlajanie się.
Zacząłem od terenów stoczniowych, gdzie przy budzie z zapieksami zobaczyłem na ścianie pracę Marcina Wolskiego, która powstała w ramach współpracy z Disneyem. Praca zestawia gdańskiego żurawia z widoczkiem z serialu „Andor” osadzonego w świecie „Gwiezdnych wojen”.
Z rzeczy cudacznych, gdzieś tam jest Żabka, w którą jakby „wjeżdżają” tory. Rozmawiałem przez chwilę z gościem, który tam mieszka. Podobno konserwator zabytków zabronił usuwania tego fragmentu torów; mają one pochodzić z czasów, kiedy do wielu stoczniowych budynków docierały osobne nitki torów.
Potem wybrałem się na Górę Gradową, której nigdy wcześniej nie widziałem; co jest przedziwne, jako że wychowałem się w Gdańsku i spędziłem w nim pierwsze trzydzieści lat życia.
Ponieważ mój Samsung S21 Ultra ma niezły zoom, zrobiłem kilka skromnych zbliżeń miasta z tych 46 m n.p.m., z zawstydzeniem stojąc obok jakiegoś młodego Azjaty, który robił zdjęcia lustrzanką z teleobiektywem.
Impulsem odwiedzenia Góry Gradowej było coś, co Szymik, dziewczyna mojego przyjaciela, Rafaela, opowiedziała mi jakiś czas temu. Otóż przewodnik podczas oprowadzania miał powiedzieć im, że J.R.R. Tolkien w dzieciństwie był w Gdańsku i to właśnie te „domki” wkomponowane w Górę Gradową zainspirowały go do stworzenia Shire. Jest bardzo duża szansa, że ona mnie wkręcała, sprawdzając jak daleko sięga moja łatwowierność, ale – nawet jeśli tak właśnie było – nie dam sobie tej wspaniałej myśli odebrać.
Na górze zrobiłem też zdjęcie z selfie sticka, którego jakiś czas temu kupiłem, co – jeśli mnie znacie – wiecie, że jest dla mnie czymś nowym. Swoją drogą, Ulanzi MA09, bo tak się nazywa, polecam. Po złożeniu jest na tyle niewielki, że może mieszkać w plecaku, a oferuje trzy tryby: selfie sticka, coś pokoju gimbala i pełnoprawnego statywu o maksymalnej wysokości niemalże 180 centymetrów. W zestawie jest też pilot Bluetooth, który może być albo wsunięty w rączkę, albo odłączony i używany bezprzewodowo (np. w kieszeni, czy za plecami). Oczywiście przy tak zgrabnej konstrukcji, w trybie wysokim nie zaoferuje stabilności porównywalnej z masywnymi, ciężkimi statywami, ale stosunek gabarytów do możliwości jest zacny.
Na sam koniec szlajałem się po Śródmieściu już bez celu. Nogi mnie poniosły w kilka miejsc, w których nigdy wcześniej nie byłem.
Między innymi do takiego fragmentu Starej Motławy, gdzie jest wypożyczalnia kajaków. Nie wiedziałem, że tam jest coś takiego.
Miło mi się siedziało na takich schodkach nad Motławą i jadło moje ukochane wędzone serowe warkocze. Fajnie by było posiedzieć tam kiedyś z kimś.
Tego dnia odkryłem też Pasibusa. Na lokal przy ul. Stągiewnej 27 wpadłem spontanicznie, rozglądając się za jakimś jedzonkiem. Sporo rozwiązań w środku jest podobnych do McDonald’s (włącznie z możliwością zamawiania przy ekranach), z tą tylko różnicą, że jest to polska marka fastfoodową, pochodząca z Wrocławia. Burgery są smaczniejsze, niż w „Macu”, plus osoby roślinożerne mogą wybierać spośród trzech różnych wege burgerów. Ja zjadłem Cheese Boss Wege, pycha był!
Paper Concept to są stacjonarne sklepy dla plastyków, które można znaleźć w kilku miastach w Polsce, a także sklep internetowy. Jest to mój diler notesów do akwareli.
Tym razem wyjazd był zaplanowany i dzień wcześniej miałem pokupowane wszystkie bilety. Z domu miałem wyjść po siódmej, żeby zdążyć na 8:00 do sąsiedniej wsi na pociąg do Widzewa. 8:16 miał być pociąg Esperanto, najkrótsze połączenie z Łodzi do Warszawy, jadący dosłownie godzinkę. Byłem tak zaspany, że zagapiłem się i przejechałem Widzew, wysiadając dopiero w Łodzi Fabrycznej, skąd mój pociąg już zdążył odjechać. Na szybko kupiłem bilet na kolejny pociąg, ale nie tylko miał być dopiero o 8:35, to jeszcze miał jechać godzinę i 37 minut. Jakby tego było mało, spóźnił się o 26 minut, więc na starcie dnia mój spacer skrócił się o ponad godzinę.
Zabrałem ze sobą tylko jedną konsolę – Nintendo DSi – i cały dzień grałem tylko w jedną grę – “The Urbz: Sims in the City”, czyli spin-off Simsów, w którym się zakochałem. Jak wspaniale porąbana jest ta gra już przybliżyłem opisując jak się zaczyna po poprzednim wyjeździe do Warszawy. Dziś tylko dodam, że jedną z moich ulubionych elementów jest sposób, w jakim działają rozmowy.
Otóż w grze można napotkać całą plejadę bardzo wyrazistych postaci, mniej lub bardziej dziwacznych. Kiedy rozmawiasz z nimi dostajesz zawsze cztery tematy, które możesz poruszyć, które pojawią się w różnych, chyba losowych, kombinacjach. Twoim zadaniem jest wyczuć, które z tematów spodobają się konkretnemu rozmówcy, posuwając pasek przyjaźni. Na początku robisz to głównie na chybił trafił, lekko tylko sugerując się ich wyglądem, strojem i sposobem, w jaki się przedstawili. Z czasem zaczynasz rozgryzać ich osobowości i zaczynasz dedukować odpowiedzi na podstawie kształtującej się wizji tego kim są. Przeważnie da się bazować na dość stereotypowych połączeniach, natomiast sporadycznie bohaterowie nas mogą zaskoczyć. Mega dobrze bawię się podczas tych rozmów, bo odpowiedzi są prześmiesznie napisane, zarówno te, kiedy trafisz, jak i te, kiedy się pomylisz.
W Warszawie było ciepło i słonecznie. Błękitne niebo, z pojedynczymi chmurami wisiało nad miastem. Tego dnia na stadionie PGE Narodowy miał odbyć się finał Pucharu Polski w “gałę” – Legia Warszawa kontra Pogoń Szczecin. W okolicach stadionu, które mijałem jeździło mnóstwo radiowozów, wszędzie były patrole piesze policji, na niebie latał helikopter.
Już będąc w pociągu spontanicznie zdecydowałem, że tym razem chcę poszlajać się po warszawskiej Pradze i tak właśnie zrobiłem. Porobiłem zdjęcia streetartu i budynkom, które wpadły mi w oko. Zerkając w Google Mapy zobaczyłem, że w Galerii Wileńskiej jest CeX, międzynarodowa sieć sklepów z używaną elektroniką, więc zaszedłem tam i kupiłem za kilka dyszek jakąś grę w ciemno. No dobra, prawie w ciemno, bo wiem, że lubię japońskie visual novel.
Po drodze znalazłem dwa budynki połączone na samej górze dwupiętrowym łącznikiem. Przedziwne, ale wspaniałe rozwiązanie. Jestem ciekawy, jak to działa w praktyce. Czy mieszkania, które się tam znajdują dzielą się pomiędzy obie bryły?
Wpadłem też na coś, co się nazywa Centrum Praskim “Koneser”. To jest taki kompleks odrestaurowanych budynków z czerwonej cegły, w którym są różne miejscówki – nie miałem czasu, żeby się dokładnie przyglądać, co tam jest, ale dwa miejsca natychmiast wpadły mi w oko.
Pierwszym był stacjonarny sklep Paper Concept, mojego dilera notesów do akwareli. Jako amator lubię mieć coś przyzwoitej jakości, ale też nie ma sensu, żebym w swoje bazgroły zbyt dużo inwestował. U nich są takie fajne notesy marki Talens Art Creation, które mają bardzo spoko stosunek jakości do ceny. Zwykle kupuję format 9×14 cm, ale tym razem wziąłem 12×12 cm, bo mam pewien pomysł.
Oprócz tego znalazłem coś, czego szukałem od jakiegoś czasu – maleńką paletę na farby akwarelowe w półkostkach. Posiadam dwie palety – Renesansu i Winsor & Newton. Renesansu jest metalowa (tak jak lubię najbardziej), z dwoma rozkładanymi skrzydłami (to jest dla mnie mega ważne), ale ona jest naprawdę duża (mieszczę w niej prawie 40 półkostek), więc nadaje się głównie do domu. Winsor & Newton jest plastikowa, na 12 półkostek, z miejscem na waterbrush, no i jest ze dwa razy mniejsza od renesansowej. Jest bardzo fajna, jeśli idę na spacer niedaleko i zabieram ze sobą tylko kilka rzeczy. Jednak na wyjazdy w stylu “jadę na pół doby do Warszawy”, marzyła mi się mniejsza, bo w takich okolicznościach każdy skrawek plecaka jest cenny.
Znalazłem pustą paletkę krakowskiej marki Roman Szmal z nowej serii. Jeszcze nie miałem okazji testować, bo akurat podczas tego spaceru sobie odpuściłem kontynuowanie pamiętnika z gry „Final Fantasy 1„, ale w teorii jest idealna. Jest metalowa. Jest maleńka, jeszcze z połowę mniejsza od tej Winsor & Newton. Ma dwa rozkładane skrzydła. Na dole ma pierścień na palec, który się czasami przydaje. Mieści 12 półkostek na płytce z zaczepami (najlepsze rozwiązanie), która jest wyciągana, więc możesz umyć resztę paletki, nie zalewając farb. Akurat w tym sklepie był tylko jeden z wariantów kolorystycznych, ale ten mi się podoba.
Zupełnie przypadkiem wpadłem na najdłuższy budynek w Warszawie, zwany – jak sprawdzałem na Wikipedii – Jamnikiem, Deską lub Mrówkowcem. W porównaniu do gdańskiego falowca przy ul. Obrońców Wybrzeża, budynek ten jest znacznie krótszy (860 do 508 metrów) i mniej ciekawy architektonicznie, ale i tak fajnie było go zobaczyć. Chciałbym kiedyś zabawić tam dłużej i pogadać z mieszkańcami, tak jak setki razy rozmawiałem z mieszkańcami falowców.
Podczas takiego tak długich spacerów robię od 400 do 800 zdjęć, z czego ostatecznie używam małą część. Bateria mojego smartfona, Samsunga S21 Ultra, pada wtedy mega szybko, szczególnie jak jest słonecznie i ekran cały świeci pełną mocą. Nie tylko rozładowałem sam Smartfon, ale też powerbank 20000 mAh, więc musiałem gdzieś nakarmić smartfon i siebie. Początkowo próbowałem coś znaleźć w Google Maps, ale jakoś mi nie szło, więc wsiadłem w tramwaj i pojechałem na Stare Miasto, do multitapu Same Krafty, który już znałem. Niestety, nie było w pracy barmana, z którym wtedy tak dużo rozmawiałem. Powtórzyłem pizzę z kozim serem, oscypkiem i żurawiną, wypiłem piwa wędzone i pograłem trochę w “The Urbz: Sims in the City”, gdzie od jednego z bohaterów otrzymałem… deskolotkę z “Powrotu do Przyszłości”. Poza tym odkryłem, że jak masz gościa i usiądziesz na kibelku, gość stoi obok ciebie i się patrzy. Kocham tę grę!
Kiedy już wracałem w kierunku dworca Warszawa Centralna, na niebie wisiały ciemne chmury. Zaczynał wzbierać ten charakterystyczny, chaotyczny wiatr, który pojawia się chwilę przed burzą. Przez pewien czas tylko kropiło, ale w pewnym momencie lunęło, a nawet kilka razy zagrzmiało. Na wszystko byłem gotowy. Miałem w plecaku przeciwdeszczową ochronę dla siebie i dla plecaka.
Czekając na pociąg powrotny do Łodzi miałem dopiero czas, żeby coś poczytać o grze na Switcha, którą kupiłem w CeX – “Archetype Arcadia”. Kupiłem ją niemalże w ciemno, wiedząc tylko, że to jedno z moich ulubionych połączeń: japońskie visual novel. Opis na pudełko głosi, po tłumaczeniu: “Zanurz się w mroczną powieść wizualną pełną tajemnic. Odkryj prawdę stojącą za śmiertelną chorobą, która zgładziła większość ludzkości, gdzie jedyną ucieczką jest wirtualny świat”.