Blog tego gościa, który medytuje szlajając się bez celu, strzelając fotki, prowadząc sesje RPG i grając w gry wideo.

  • fotospacery


    Park Źródliska + Palmiarnia Łódzka + Planszówkowi Astronauci + Spaleni Słońcem

    Park Źródliska + Palmiarnia Łódzka + Planszówkowi Astronauci + Spaleni Słońcem

    Zwykle nie robię takich zdjęć, jak powyżej, ale cieszę się, że akurat to zrobiłem, bo będzie upamiętniało sytuację dla mnie zabawną, kiedy próbowałem przebrać krótkie spodenki na długie spodnie w Parku Źródliska II tak, żeby żadna z przechodzących kobiet mnie nie zobaczyła i nie wzięła za parkowego zboka…

    Jak wychodziłem z domu rano było słonecznie i ciepło, więc byłem na krótkim rękawku i na krótkich nogawkach, ale że nie jestem nowicjuszem w Polsce, miałem w plecaku długie spodnie i bluzę. Trochę posiedziałem na tej ławce, pod dużym drzewem, które częściowo chroniło mnie przed deszczem. Jak na pogodę, przez park szło zaskakująco sporo osób.

    W pewnym momencie minęła mnie taka para: on, młody mężczyzna, i ona, suczka labradora czy goldena (nie pamiętam, ale z tych „rodzinnych” ras). Akurat w momencie, jak mnie mijali, on wyciągnął piłkę, powiedział coś entuzjastycznym tonem i poturlał ją po kocich łbach alejki. Suczka (z tych troszkę okrąglutkich) zerknęła na piłkę, jak na oddalającą się ciekawostkę, która jej nie dotyczy. Jego bezowocny entuzjazm rozpłynął się echem po parku, zgarnął piłkę i odeszli w głąb parku. Kiedy jakiś czas później wracali, on postanowił zwierzyć się jedynemu świadkowi zdarzenia — mnie siedzącemu wciąż na ławce, tracącemu już wiarę, że przestanie padać — i powiedział: „Wie pan, inaczej sobie tę sytuację wyobrażałem, kiedy kupowałem tę piłkę. Myślałem, że to będzie zabawa dla dwojga”.

    Warto dodać, że to nie był odrębny spacer, tylko kontynuacja poprzedniego — ledwo wyszedłem z Muzeum Kinematografii, odkrywając, że dość mocno pada. Pierwotnym moim planem na ten dzień było odwiedzenie właśnie Parku Źródliska II, Parku Źródliska I, a także znajdującej się w tym drugim Palmiarni Łódzkiej. Muzeum pojawiło się spontanicznie, bo mignęło mi w sieci, że tam są rekwizyty z filmu „Kingsajz”.

    Park Źródliska I i II polecam odwiedzić, bo jest tam klimacik. Są to najstarsze parki w Łodzi, swojego czasu tworzyły jeden park nazywany Ogrodem Spacerowym, ale w końcu lat 50. XIX wieku zostały podzielone na pół i zachodnią część kupił „król bawełny”, fabrykant Karol Scheibler. W parku rośnie mnóstwo drzew, między innymi trzystuletnie dęby, które są pomnikami przyrody. Zresztą Park Źródliska ma całą paletę „tytułów” — został uznany za pomnik przyrody i pomnik historii, został też wpisany do rejestru zabytków, a także, w ramach konkursu firmy ogrodniczej Briggs&Stratton, ogłoszony najpiękniejszym parkiem w Polsce i piątym najpiękniejszym w Europie.

    W parku znajdziemy alejki, altany, rzeźby, podmokłości, stawy (z których największy ma nawet wysepkę). Jest wspomniana palmiarnia. Jest kwietnik. Jest też wreszcie grota, która wygląda jak AT-AT Imperial Walker z „Gwiezdnych wojen. Imperium kontratakuje”.

    Pomiędzy częściami I i II, na skraju parku, przy ulicy Fabrycznej, mieściła się gazownia i parowozownia K. Scheiblera — dziś to jest jednak całkowita ruina.

    Jak ostatnim razem byłem w Parku Źródliska w marcu 2025, też zajrzałem do knajpy Tubajka, ale wtedy była taka kolejka, że odpuściłem. Tym razem udało się usiąść, podładować telefon, wypić i zjeść. Wnętrze jest bardzo ładne, co w połączeniu ze zlokalizowaniem w zjawiskowym parku, buduje klimacik. Zamówiłem ravioli ze szparagami — było przepyszne i ładnie podane, chociaż porcja była na tyle mała, że właściwie wyszedłem wciąż głodny.

    Palmiarnia Łódzka, mój pierwotny cel tego spaceru, znajduje się nieco ponad sto metrów od Tubajki. I muszę przyznać jako Gdańszczanin z urodzenia, bardzo doceniający palmiarnię w Oliwie, że łódzka jest piękniejsza, obszerniejsza i bogatsza (chociaż oliwska ma ciekawszą bryłę!).

    Mam na punkcie roślin ogromnego bzika; mógłbym oglądać je i łazić między nimi godzinami! Niestety nie mogłem sobie na to pozwolić, bo — ze względu na spontaniczną wizytę w muzeum — pozostało 40 minut do zamknięcia palmiarni o 18:00.

    Po wyjściu z palmiarni postanowiłem iść na ul. Piotrkowską, dojeść po tym ravioli.

    Po drodze zrobiłem zdjęcie opuszczonego Biurowca Centralu. Szkoda tego budynku! Taka ikoniczna brutalistyczna architektura w samym środku miasta — można by tam zrobić coś kreatywnego, w stylu OFF Piotrkowskiej. Taki hub ciekawych knajp, pracowni artystycznych, galerii sztuki, sklepików. Tymczasem budynek stoi i robi za słup reklamowy.

    Na budynku przy ul. Piotrkowskiej można obecnie zobaczyć pracę Macieja Polaka, która powstała w ramach akcji promocyjnej serialu „Andor”. Twórca połączył motywy z „Gwiezdnych wojen” z motywem z łódzkiego Planetarium EC1, na podobnej zasadzie, jak Marcin Wolski połączył gdańskiego żurawia.

    Wstąpiłem na krótko do zaprzyjaźnionej knajpy Planszówkowi Astronauci, bo zejście do niej (jest w piwnicy) znajduje się dokładnie pod muralem z Polaka.

    Przy schodach wiszą takie rameczki z informacjami czego można się spodziewać w środku tej planszówkowo-erpeżkowej knajpy. Robi mi się miło, jak widzę, że pojawiam się na aż dwóch zdjęciach ramki o sesjach RPG — raz jako Mistrz Gry, raz jako gracz.

    Swojego czasu prowadziłem dla klientów tej knajpy całkiem sporo sesji, w kilku systemach: „Potwór tygodnia”, „Popsuty Kompas”, „Into the Odd”, „Warlock”, „Cień Władcy Demonów”. Ostatnio miałem dość długą przerwę, ale — chociaż jeszcze tego nie zakomunikowałem Marcinowi i Martynie — będę chciał powrócić na kilka sesji. Na pewno pojawi się „Potwór tygodnia”, bo mam nowe pomysły na historie dziejące się we współczesnej Łodzi, tylko z elementami nadprzyrodzonymi. Możliwe, że „Into the Odd”, bo wciąż mam niedosyt tego systemu. Możliwe, że „Popsuty Kompas”, bo kocham jego mechanikę, no i mam niezrealizowane pomysły na poprowadzenie „łódzkiego Broken Sworda”.

    Na OFF Piotrkowskiej stoi taki food truck (a właściwie „food naczepa”) — Maniak Pizza. Oni tam serwują pizzę, tylko taką dziwaczną, z rożkami na dole, za które się trzyma (i które są wypełnione serem). Ja absolutnie uwielbiam te ich picki, tylko wisi nade mną jakaś klątwa! Od dawna nie mogę natrafić, jak są otwarci, a jak raz jedyny ostatnio natrafiłem, jak byli otwarci, to akurat 10 minut temu nażarłem się gdzieś indziej.

    Ostatecznie dojadłem po ravioli dopiero wieczorem, w Otwartych Drzwiach, restauracji z włoską kuchnią. Ładny wystrój i świetna obsługa. Zjadłem poyszną pizzę cinque formaggi (mozzarella, mozzarella di Bufala, Gorgonzola, Taleggio, chipsy z Grana Padano, bazylia).

  • fotospacery


    Odwiedziłem Muzeum Kinematografii w Łodzi mieszczące się w dawnym pałacu fabrykanta Karola Scheiblera

    Odwiedziłem Muzeum Kinematografii w Łodzi mieszczące się w dawnym pałacu fabrykanta Karola Scheiblera

    Zacznę od tego, że żaden ze mnie kinomaniak.

    Gdyby nie to, że Ola lubi oglądać filmy i seriale, raczej nie posiadałbym subskrypcji do platform streamingu wideo i raczej bym nie żałował, bo chociaż trudno dziś znaleźć produkcje tragiczne (schematy tworzenia są już na tyle opracowane), jeszcze trudniej znaleźć produkcje na tyle wyjątkowe, żeby zostały z tobą na zawsze. Mi samemu wystarczyłby pendrajw, na który zgrałbym moje najukochańsze filmy i seriale, które katowałbym do końca życia.

    Głównie starsze rzeczy: „Z Archiwum X”, „Przyjaciele”, „Seksmisja”, „To” (wersja z 1990 roku), „Truman Show”, „Dragon Ball”, „Kroniki Seinfelda”, „Przystanek Alaska”, „Miasteczko Twin Peaks”, „Hotel Zacisze”, „Forrest Gump”, „Dzień świra”, „Kingsajz”, „Niewinni czarodzieje”. Do tego trochę późniejszych, jak „Technicy-magicy”, „Mr. Robot”, „Biuro”, „Battlestar Galactica”. Do tego garstka niedawnych arcydzieł: „1670”, „Castlevania” (Nocturne też, ale przede wszystkim oryginalna — scena walki z Draculą to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie rozrywka ma do zapronowania), „Arcane”.

    Muzeum Kinematografii odwiedziłem spontanicznie, bo gdzieś w sieci mignęło mi, że można tam zobaczyć rekwizyty z filmu „Kingsajz” — wielgachne przedmioty, które miały powodować, że aktorzy będą wydawać się maleńcy. Absolutnie kocham ten film! Zresztą w ogóle ten rodzaj kina, który swojego czasu w Polsce powstał, bez kopiowania Ameryki, tylko tak cudownie „po naszemu”.

    W muzeum znalazłem jednak mnóstwo innych rzeczy, które mnie bardzo zainteresowanych, tych powiązanych z filmem i nie tylko. W środku znajduje się naprawdę sporo eksponatów (podobno około pięćdziesięciu tysięcy), bardzo fajnie opisanych. Stare kamery, stary sprzęt do oglądania zdjęć, ulotki, plakaty filmowe, wycinki z gazet, fotografie, zapętlone fragmenty filmów i filmików, rekwizyty, kostiumy, scenografia, miniatury.

    Jednym z najciekawszych przystanków na trasie zwiedzania jest fotoplastykon, czyli taki wielgachny automat do oglądania fotografii stereoskopowych. Fotoplastykon stojący w Łodzi, tzw. Cesarska Panorama (Kaiser-Panorama), został skonstruowany przez Augusta Fuhrmanna w okolicach 1900 roku. Jest to jedyny oryginał w Polsce i jeden z sześciu zachowanych na świecie.

    Działa to na takiej zasadzie, że są ustawione obok siebie dwie fotografie, w których kadr jest odrobinę przesunięty względem siebie. Pomiędzy soczewkami jest przegródka, która powoduje, że każde oko widzi tylko jedno ze zdjęć, a nasz umysł tworzy z tego obraz, który zdaje się mieć głębię, „trójwymiarowość”. Naprawdę polecam tego doświadczyć, robi wrażenie, że ludzie sobie oglądali taki efekt zdjęć jakieś sto dziesięć lat przed premierą Nintendo 3DS.

    Jeżeli macie wykupione oprowadzanie przez przewodnika (130 zł dla grupy do 15 osób; dodatkowo do biletu 28 zł), będziecie mogli obejrzeć wszystkie zdjęcia, siedząc przy jednym z 25 stanowisk, bo uruchomiony zostanie mechanizm przesuwający). Pojedynczy odwiedzający muszą po prostu usiąść po kolei na każdym z krzesełek.

    Nie wiem, jak często są zmieniane fotografie w fotoplastykonie, ale kiedy ja byłem, można było oglądać kadry ze starych polskich filmów.

    Jedno ze stanowisk, z „Misiem Uszatkiem”, miało oderwany prawy wizjer, przez co można było zajrzeć do środka i dobrze zobaczyć wspomnianą przegródkę, światło i kontynuację płytki, na której było lewe zdjęcie.

    Wśród eksponatów muzeum jest też przeglądarka stereoskopowa marki H.C. White & Co., czyli taki przenośny fotoplastykon. Wygląda to trochę, jak gogle VR, tylko zamiast ekranów, jest płytka z dwiema fotografiami z nieco przesuniętymi kadrami i przegródką, która powoduje, że każde oko widzi tylko jedno zdjęcie.

    Na tym etapie mam dwie rzeczy do napisania.

    Po pierwsze, kiedy tam byłem, 22.05.2025, na całej trasie zwiedzania w różnych miejscach były poukrywane pluszaki z postaciami z „Muminków”. Miała to być zabawa dla dzieciaków, połączona z wernisażem wystawy „Muminki: drzwi są zawsze otwarte”, który miał się odbyć popołudniu tego samego dnia (będę chciał się na nią wybrać!).

    Po drugie, zupełnie osobną atrakcją muzeum jest sam budynek — Pałac Scheiblerów. Oczywiście budynek został przerobiony na potrzeby funkcjonowania muzeum. Przeprowadzono gruntowny remont, dobudowano klatkę schodową i windę, umożliwiającą dostęp dla osób z niepełnosprawnościami. Jest jednak jeden fragment pałacu, który pozostał niemalże niezmieniony – z oryginalnym wystrojem, meblami, piecami.

    I ten fragment zrobił na mnie największe wrażenie.

    Gdybyście tam byli, zadawajcie opiekunce tej części wystawy pytania. Ta pani jest przemiła, zna mnóstwo ciekawostek i opowiada je z dużą pasją. Przyjeżdżam do Łodzi już dobre trzynaście lat, więc oczywiście od dawna mam świadomość, że kiedyś w Łodzi tętnił przemysł tekstylny i że byli tu bogaci fabrykanci, ale przyznaję bez bicia, że skalę ich bogactwa oraz ich wpływy, pojąłem dopiero tego dnia.

    Ten pałac należał do Karola Scheiblera, najpotężniejszego z fabrykantów tekstylnych, którzy zmienili Łódź z kilku kropek na mapie w trzecie najbardziej zaludnione miasto w Polsce. Żeby uświadomić o jakiej potędze mówimy, Scheibler był najpotężniejszych tekstylnym fabrykantem w całym Carstwie Rosyjskim, realizującym 60% tego przemysłu w Królestwie Polskim. Mówimy o człowieku, który — w przełożeniu na współczesne realia — byłby multimiliarderem. Człowieku, który w czasach, kiedy Łódź nie miała elektryczności, posiadał własną elektrownię, zasilającą jego fabryki i pałac. Człowieku, który — w czasach, kiedy żarówka kosztowała równowartość rocznej pensji Łodzianina — posiadał 36 żarówek w samej tylko jadalni. Człowieku, który ufundował tory i perony kolejowe, które połączyły Warszawę z Łodzią. Człowieku, który fundował kościoły kilku wyznań, tylko dlatego, że widział w tym reklamę. Kiedy władza żałowała pieniędzy na coś, co ulepszy i rozwinie Łódź, Scheibler z kolegami kaszleli rublami. Scheibler, jego dzieci i potem jego żona, wdowa po nim, wspierali społeczność Łodzi budując szkoły i szpitale, tworząc straż pożarną, bibliotekę, ochronę dla dzieci, sklepy.

    Najstarszym przedmiotem w pałacu jest ten kafelek (poniżej) sprowadzony zza granicy, dla którego na zamówienie dobudowano cały piec (powyżej).

    Inny z pieców ma przykładowo rzeźby ryb z rozdziawionymi otworami gębowymi, z których płynęło gorące powietrze.

    W innym z pomieszczeń stoi sprowadzany z jakiegoś słynnego warsztatu kredens (tam są nawet wysuwane szuflady z ceramicznymi płytkami, żeby móc postawić gorący gar i nie zniszczyć drewna!). W tym meblu zakochała się córka Scheiblerów, więc całe pomieszczenie zostało dobudowane tak, żeby pasować do kredensu.

    Największe wrażenie zrobił na mnie gabinet Karola Scheiblera. Nie ma w tym zresztą niczego dziwnego — tak właśnie został zaprojektowany: żeby odwiedzający mimowolnie czuł, że właściciela gabinetu należy traktować poważnie.

    Przyznaję, że rozmowa z opiekunką wystawy mnie tak nakręciła na ten temat, że po powrocie do domu zacząłem ślęczeć na Wikipedii, a potem kupiłem ebooka „Łódź. Ziemia wymyślona” Błażeja Ciarkowskiego i teraz czytam go.

    Bardzo ciekawa jest też część rekwizytami, scenografią i kostiumami. Jest tam sporo rzeczy, które dla mnie, niedzielnego odbiorcy filmów, nic nie mówiły (koniecznie wybierzcie się sami, na bank zobaczycie coś
    „pod siebie”), ale nawet ja wyszperałem wspaniałe rzeczy! Trudno jest w ogóle opisać podekscytowanie, jakie mi towarzyszyło, jak zobaczyłem szuflady będące fragmentem Szuflandii z „Kingsajz”.

    Albo jak zobaczyłem kostiumy z „Seksmisji” — jednego z moich najukochańszych filmów. Po lewej widać kostium uczennicy Ligi Kobiet, a po prawej oczywiście kostium Lamii Reno granej przez Bożenę Stryjkówną, która wyglądała w tej roli zjawiskowo i zbudowała ikoniczną, bardzo wyrazistą postać.

    Fajnie było też zobaczyć kostium krasnoludka z „Kingsajz” czy tytułowej postaci z „Podróży Pana Kleksa”.

    Kadr z filmu „Kingsajz” (1987, reż. Juliusz Machulski), na którym widać strój krasnoludka.

    Wrażenie robiła też scenografia Ryszarda Kai z filmu „Märchenbilder. Obrazki z bajek” (1998, reż. Marek Skrobecki).

    Repliki neonów łódzkich kin.

    Kolekcja plakatów filmowych.

    Najwyższe piętro zajmuje wystawa stała „Pałac pełen bajek”. Można tam zobaczyć sporo postaci z polskich animowanych filmów: Bolka i Lolka, Reksia, Misia Uszatka, Misia Colargola, Smoka Wawelskiego, Bartoliniego Bartłomieja i inne.

  • fotospacery


    Ośmiogodzinny spacer po Gdańsku. Tereny stoczniowe, Góra Gradowa, Śródmieście

    Ośmiogodzinny spacer po Gdańsku. Tereny stoczniowe, Góra Gradowa, Śródmieście

    Korzystając z tego, że w Gdańsku jest Paper Concept (w Łodzi niestety nie ma), wstąpiłem, żeby dokupić więcej rodzajów stalówek do dip pena. Akurat stalówki wybiera się zdecydowanie lepiej na żywo, kiedy możesz się im na spokojnie przyjrzeć. Upolowałem kilka. Przy okazji pooglądałem zestawy akwareli, palety i pędzle, ale nic nie kupiłem, bo już mam fajne. A ponieważ sklep mieści się w galerii handlowej Madison, czyli na Śródmieściu, właśnie w tamtych okolicach zdecydowałem się pozostać, jeśli chodzi o szlajanie się.

    Zacząłem od terenów stoczniowych, gdzie przy budzie z zapieksami zobaczyłem na ścianie pracę Marcina Wolskiego, która powstała w ramach współpracy z Disneyem. Praca zestawia gdańskiego żurawia z widoczkiem z serialu „Andor” osadzonego w świecie „Gwiezdnych wojen”.

    Z rzeczy cudacznych, gdzieś tam jest Żabka, w którą jakby „wjeżdżają” tory. Rozmawiałem przez chwilę z gościem, który tam mieszka. Podobno konserwator zabytków zabronił usuwania tego fragmentu torów; mają one pochodzić z czasów, kiedy do wielu stoczniowych budynków docierały osobne nitki torów.

    Potem wybrałem się na Górę Gradową, której nigdy wcześniej nie widziałem; co jest przedziwne, jako że wychowałem się w Gdańsku i spędziłem w nim pierwsze trzydzieści lat życia.

    Ponieważ mój Samsung S21 Ultra ma niezły zoom, zrobiłem kilka skromnych zbliżeń miasta z tych 46 m n.p.m., z zawstydzeniem stojąc obok jakiegoś młodego Azjaty, który robił zdjęcia lustrzanką z teleobiektywem.

    Impulsem odwiedzenia Góry Gradowej było coś, co Szymik, dziewczyna mojego przyjaciela, Rafaela, opowiedziała mi jakiś czas temu. Otóż przewodnik podczas oprowadzania miał powiedzieć im, że J.R.R. Tolkien w dzieciństwie był w Gdańsku i to właśnie te „domki” wkomponowane w Górę Gradową zainspirowały go do stworzenia Shire. Jest bardzo duża szansa, że ona mnie wkręcała, sprawdzając jak daleko sięga moja łatwowierność, ale – nawet jeśli tak właśnie było – nie dam sobie tej wspaniałej myśli odebrać.

    Na górze zrobiłem też zdjęcie z selfie sticka, którego jakiś czas temu kupiłem, co – jeśli mnie znacie – wiecie, że jest dla mnie czymś nowym. Swoją drogą, Ulanzi MA09, bo tak się nazywa, polecam. Po złożeniu jest na tyle niewielki, że może mieszkać w plecaku, a oferuje trzy tryby: selfie sticka, coś pokoju gimbala i pełnoprawnego statywu o maksymalnej wysokości niemalże 180 centymetrów. W zestawie jest też pilot Bluetooth, który może być albo wsunięty w rączkę, albo odłączony i używany bezprzewodowo (np. w kieszeni, czy za plecami). Oczywiście przy tak zgrabnej konstrukcji, w trybie wysokim nie zaoferuje stabilności porównywalnej z masywnymi, ciężkimi statywami, ale stosunek gabarytów do możliwości jest zacny.

    Na sam koniec szlajałem się po Śródmieściu już bez celu. Nogi mnie poniosły w kilka miejsc, w których nigdy wcześniej nie byłem.

    Między innymi do takiego fragmentu Starej Motławy, gdzie jest wypożyczalnia kajaków. Nie wiedziałem, że tam jest coś takiego.

    Miło mi się siedziało na takich schodkach nad Motławą i jadło moje ukochane wędzone serowe warkocze. Fajnie by było posiedzieć tam kiedyś z kimś.

    Tego dnia odkryłem też Pasibusa. Na lokal przy ul. Stągiewnej 27 wpadłem spontanicznie, rozglądając się za jakimś jedzonkiem. Sporo rozwiązań w środku jest podobnych do McDonald’s (włącznie z możliwością zamawiania przy ekranach), z tą tylko różnicą, że jest to polska marka fastfoodową, pochodząca z Wrocławia. Burgery są smaczniejsze, niż w „Macu”, plus osoby roślinożerne mogą wybierać spośród trzech różnych wege burgerów. Ja zjadłem Cheese Boss Wege, pycha był!