Oto zapis mojej solo sesji w grze „Pewnego razu w San Sibilii” autorstwa Petera Eijka. Oryginalnie gra ukazała się po angielsku, jako „A visit to San Sibilia”. Ja korzystam z polskiego tłumaczenia autorstwa Jakuba Hakało.
Wylosowałem K♠️ i 8♦️, co w Tabeli Postaci daje hasła „zamyślony” i „żeglarz”. Wybrałem dla siebie imię Falman, co jest żartobliwym nawiązaniem do imienia Truman (True man), tylko złączonego ze słowem „False”.
Dzień 1
Minął już ponad tydzień od kiedy uciekłem z Zamyślonego. Mam nadzieję, że po sześciu latach pracy na pokładzie kapitan Pigment wybaczy mi kradzież szalupy. Głupio kłamać we własnym dzienniku, więc napiszę to wprost: przez kilka dni mocno żałowałem tej decyzji. Była głupia i niedojrzała. Normalni ludzie nie porzucają swojego życia z powodu snu – ale właśnie tak zrobiłem. I, paradoksalnie, wyszło mi to na dobre. Coś musiało być w powietrzu (jakaś opatrzność, kosmiczna intuicja?), bo sen okazał się prawdziwy. Zapisuję to, bo boję się, że kiedyś uznam to wszystko za lukę w pamięci, którą skołowany umysł zapełnił dyrdymałami.
Długo nie mogłem zasnąć tamtej nocy. Siedziałem więc na pokładzie, paląc szluga za szlugiem i wbijając wzrok w niebo. Odszukiwałem znane konstelacje, starając się nie zerkać w stronę miejsca, gdzie Marysia całowała się wtedy z tym nowym marynarzem. W końcu zszedłem pod pokład i położyłem się w kajucie. Zerknąłem na Zdjęcie i od razu pokonała mnie senność, zupełnie jakby ktoś rzucił na mnie zaklęcie.
Śniło mi się miasto położone w delcie rzeki. To był bardzo intensywny sen – z tych, które po przebudzeniu pozostają w tobie i wywołują fale czegoś, czego nie da się łatwo opisać. Od razu wiedziałem, o co chodzi. To było to miasto, o którym opowiadała Marysia podczas jednej z naszych pierwszych rozmów (jeszcze zanim spłoszył ją sposób, w jaki zacząłem na nią patrzeć). Jako dziewczynka miała swój sposób na mroczne momenty w domu rodzinnym: znajdowała jakiś ukryty kącik, zamykała oczy i wyobrażała sobie, że spaceruje ciasnymi, brudnymi, choć na swój sposób urokliwymi uliczkami tego miasta. Było też coś o rzece, która ją uspokajała, ale nie pamiętam szczegółów.
Któregoś dnia musiało wydać się jej dziwne, by tak ważne miejsce nazywać po prostu „miastem”, więc zdecydowała się nadać mu nazwę. Z klasy, w której odbywały się zajęcia plastyczne ukradła ciemnofioletową kredkę świecową i po wewnętrznej stronie drzwi swojego pokoju zaczęła pisać. Podobno dłoń prowadziła te zawijasy sama z siebie, a kiedy skończyła, na głos odczytała, co pojawiło się na drzwiach: „San Sibilia?”. W jej głosie miał być słyszalny znak zapytania – jakby pytała sama siebie, skąd ta nazwa się w ogóle wzięła.
W ostatnich tygodniach przed moją ucieczką z Zamyślonego co noc miałem dokładnie ten sam sen. We śnie spałem w swojej kajucie, aż nagle budził mnie głos nachylonej nade mną Marysi. Z każdym kolejnym snem jej ton stawał się coraz bardziej nerwowy:
„To już niedługo, Falman. Nie przegap…”,
„Nie śpij, Falman. Czuwaj!”,
„Falman, nie zignoruj tego! To już zaraz…”.
Tamtej nocy jej głos drżał — była spanikowana. „Falman, błagam! Spotkajmy się w San Sibilii!” – krzyknęła, a ja się obudziłem, ukradłem tę nieszczęsną szalupę i odpłynąłem.
Szalupę ukryłem pod starym mostkiem i przykryłem brudnymi płachtami, które znalazłem zwinięte przy kolczastych krzewach. Do miasta wszedłem wzdłuż linii brzegowej, tam, gdzie delta rzeki rozwidla się, tnąc rozległe dzielnice na maleńkie kawałeczki. Najmniejsze z nich mieszczą zaledwie kilka alejek i garść domów, połączonych ze sobą garbatymi kamiennymi mostkami. Do centrum dotarłem po trzech przesiadkach: tramwaj, drugi tramwaj, prom, trzeci tramwaj. Sansibiliańskie tramwaje i promy są tak zdezelowane, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby trzymała je w kupie już tylko jakaś magia.
Byłem zbyt wyczerpany, żeby poznawać miasto od razu. Dotarłem na skraj dzielnic Saint Riocha i La Bohamin, gdzie w ogrodzie przy fikuśnym domku, stara kobieta siedziała pod altaną na ławce i płakała. „Potrzymam panią na duchu swoim towarzystwem tego wieczoru, ale pod jednym warunkiem” – odpowiedziałem. Kobieta podniosła głowę i wbiła we mnie wzrok. „Pod jakim?” – zapytała. „Że nie opowie mi pani, dlaczego płacze” – odpowiedziałem. Sam nie wiem, dlaczego właśnie tak powiedziałem, ale tak właśnie poczułem. Jakbym był dzbankiem, z którego może się już tylko ulać.
Kobieta obserwowała mnie w milczeniu, dłuższą chwilę czytając coś z moich oczu, aż w końcu przyjęła moje warunki. Zaprosiła mnie do ogrodu, gdzie rozmawialiśmy do późna w nocy. Brisa (bo tak ma na imię) opowiedziała mi o swoim długim, pełnym dobra życiu – o ulubionych kryjówkach, które miała jako dziewczynka, i o zapiekance ziemniaczanej z cebulą i jajkami, którą robiła jej babcia. Kiedy akurat wspominała swój pierwszy pocałunek, dopadła mnie myśl, że bardziej interesuje mnie opowieść o ostatnim. Brisa przestała być mi już obojętna. Desperacko chciałem wiedzieć, dlaczego wcześniej płakała. Domyślałem się, ale chciałem, żeby mogła to wypowiedzieć na głos. Okazała się jednak honorowa i silna – zrobiła tak, jak się zadeklarowała, nie zająknąwszy się choćby słowem na ten temat.
Około drugiej w nocy Brisa przyniosła mi koc i ciepły żurek z jajkami. Powiedziała, że mogę spać pod jej altaną, a sama poszła do domku. „Aha”, stojąc w otwartych drzwiach, „koc i lampa są dla ciebie”. Te słowa piszę przy świetle wspomnianej lampy – starej, naftowej, klasycznej, z lusterkiem – przykryty kocem, szorstkim, ciepłym i intensywnie pachnącym drewnem. Przedziwna to myśl: jestem w mieście, które według map kapitana Pigmenta nie istnieje, mając przy sobie tylko ten koc, lampę, założone na grzbiet łachy, trochę banknotów i Zdjęcie. Nie wiem, czemu tu przybyłem. Przecież to niemożliwe, żeby Marysia naprawdę tu była…