Blog tego gościa, który medytuje szlajając się bez celu, strzelając fotki, prowadząc sesje RPG i grając w gry wideo.

  • Z paczkomatu wyciągnąłem nowy grip do smartfona — Ulanzi CG02. Zabrałem go na fotospacer po łódzkich Bałutach i Śródmieściu

    Tego dnia nie miałem w planie spacerować, ale InPost mnie pozytywnie zaskoczył, w piątek dostarczając paczkę, której spodziewałem się w paczkomacie dopiero po weekendzie. W środku był grip do smartfona — Ulanzi CG02. Te moje fotospacery potrafią trwać od czterech do ośmiu godzin, więc od trzymania uniesionego smartfona drętwieją mi palce.

    Ten spacer może nie należał do najdłuższych, ale też nie do najkrótszych. Zacząłem fotografować o 17:42, a skończyłem o 23:55, czyli mamy nieco ponad sześć godzin. Nie będę kłamał, że nie było żadnego dyskomfortu, bo przy tylu godzinach ściskania przedmiotu w jednej pozycji zawsze się jakiś pojawi, ale było nieporównywalnie wygodniej, niż trzymanie smartfona w tej nieporęcznej sytuacji. Stosunek ceny do jakości gripu Ulanzi CG02 jest mega korzystny. Ta część, która się trzyma jest wykonana z tworzywa sztucznego, takiego lekko gumowanego, przyjemnego w dotyku. Część do której przylega smartfon jest mocno gumowana i miękka, zaciski naprawdę mocne i też gumowane, więc telefon siedzi tam bezpiecznie i solidnie. Przycisk migawki jest umieszczony dokładnie tam, gdzie byłby w aparatach, jest to bardzo wygodne nie musieć ciągle paluchem na ekranie wyzwalać zdjęć. Dodatkowo przycisk migawki można odczepić (trzyma się magnetycznie), zmieniając go w bezprzewodowy pilot do wyzwalania zdjęć. Ma to sens, bo grip ze smartfonem można gdzieś położyć (ma płaski dół) albo wstawić na statyw (na dole ma gwint 1/4″). Grip posiada też u góry „zimną stopkę”, do której można zamontować jakieś akcesoria, w stylu mikrofonu czy dodatkowego światła (gdyby wbudowana lampa LED z akumulatorem 1000mAh była niewystarczająca).

    Jeśli chodzi o mnie, mój wymarzony grip do telefonu miałby tę część do trzymania jeszcze masywniejszą (no i może jeszcze bardziej gumowaną), ale nadal, jest to świetny zakup, który znacząco ulepszył moje doświadczenie fotospacerów.

    Podczas spaceru napotkałem przy przy Starym Rynku Galerię Bałucką, która chwilę wcześniej się zamknęła (muszę pamiętać, żeby tam kiedyś zajrzeć).

    Łódź jest przezajebistym miastem; im dłużej mieszkam w jej okolicach i w niej bywam, tym bardziej się w tym upewniam. Jest to dla mnie jednak ważne, żeby tu pokazywać prawdziwą twarz Łodzi, z całym wachlarzem widoków, które można w niej uświadczyć — od świetnych muzeów, po jeden z najpiękniejszych parków Europy. Od najnowocześniejszego dworca, jaki widziałem (Łódź Fabryczna), po stare kamienice i drewniane przybudówki. Od wymuskanych turystycznych miejsc, po rozpadające się budynki i mury, które można spotkać alejkę dalej. Od ogromu wspaniałych knajp, street artu, projektów artystycznych, po okienka z poustawianymi pustymi małpkami. Szczerze uważam, że nie trzeba kłamać, żeby pokazać wyjątkowość tego miasta.

    Wiele razy widziałem w sieci ten tekst, że „Łódź to stan umysłu” i zgadzam się z nim w pełni, przy czym rozumiem to inaczej — nie jako „pocisk”, tylko największy z komplementów. Łódź to jest ten stan umysłu, który masz kiedy patrząc na starą kamienicę, widzisz klimatyczną knajpę, która — przy odrobinie pracy — przemieni się w miejsce, w którym ludzie będą kochali przebywać. Łódź to jest ten stan umysłu, kiedy patrząc na rozsypujący się budynek, widzisz płótno dla pięknego street artu. Łódź to jest ten stan umysłu, kiedy patrząc na opuszczony budynek fabryki, widzisz nowoczesne centrum handlowe z restauracjami. Łódź to jest ten stan umysłu, kiedy patrząc na stary pałac, widzisz muzeum poświęcone jednemu z elementów, z których twoje miasto jest znane: kinematografii.

    Na sam koniec tego spaceru gdzieś na ul. Piotrkowskiej zdybałem szyld informujący, że w alejce jest jakiś bar z piwem rzemieślniczym, którego jeszcze nie znałem. Więc skręciłem, a moim oczom ukazała się altana z takimi czerwonymi świecącymi taśmami. Podświetlany szyld z nazwą — Rademenes — też jest czerwony, co tworzy spójne, przykuwające uwagę połączenie.

    Widząc szyld baru Rademenes miałem przeczucie, że nazwa jest nawiązaniem do czegoś, więc jak wróciłem do domu, zduckduckgoowałem to (korzystam z wyszukiwarki Duck Duck Go, która nie śledzi użytkowników) i dowiedziałem się, że Rademenes to było imię gadającego kota z „Siedmiu życzeń” – polskiego serialu dla młodzieży z 1984 roku.

    W momencie, kiedy wszedłem, za ladą zobaczyłem mężczyznę z czarnym kotem na kolanach (jak się później dowiedziałem, z artykułu o pubie kot ma na imię… Rademenes). Lokal był akurat pusty; później weszły jakieś dwie dziewczyny, ale to nadal pustka w piątek w nocy przy samej Piotrkowskiej. Zamówiłem Blackcyla z Trzech Kumpli, jedną z moich najukochańszych black IPA i, chcąc nie chcąc, przysłuchiwałem się rozmowie przy ladzie pomiędzy tymi dwiema dziewczynami a właścicielem lokalu.

    Kraft w knajpach przeważnie pije się w określonym wystroju — to znaczy wiadomo, że każda knajpa ma jakieś tam charakterystyczne dla siebie elementy, ale są rzeczy, które możesz z góry założyć, że będą: białe ściany, dużo elementów drewna, surowego lub pomalowanego „niedbale” na jakieś ciekawe kolory, sporo roślin, jakieś sztuki wizualne (obrazy lub minimalistyczne grafiki), może neon albo dziwne światełko.

    Wystrój baru Rademenes wygląda jak generyczny bar piwny z lat dziewięćdziesiątych, z kafelkami, kiczowatymi lampami, oderwanymi od klimatu obrazkami. Bycie tam — ten wystrój, ten brak ludzi, ten widok właściciela robiącego coś na laptopie przy ladzie, dźwięk klikania jego myszki — pozostanie w mojej głowie w kategorii „surrealistyczne doświadczenia” rodem z dziwacznego kina. Co nie oznacza, że nie wrócę, bo wrócę!

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Odwiedziłem Muzeum Kinematografii w Łodzi mieszczące się w dawnym pałacu fabrykanta Karola Scheiblera

    Zacznę od tego, że żaden ze mnie kinomaniak.

    Gdyby nie to, że Ola lubi oglądać filmy i seriale, raczej nie posiadałbym subskrypcji do platform streamingu wideo i raczej bym nie żałował, bo chociaż trudno dziś znaleźć produkcje tragiczne (schematy tworzenia są już na tyle opracowane), jeszcze trudniej znaleźć produkcje na tyle wyjątkowe, żeby zostały z tobą na zawsze. Mi samemu wystarczyłby pendrajw, na który zgrałbym moje najukochańsze filmy i seriale, które katowałbym do końca życia.

    Głównie starsze rzeczy: „Z Archiwum X”, „Przyjaciele”, „Seksmisja”, „To” (wersja z 1990 roku), „Truman Show”, „Dragon Ball”, „Kroniki Seinfelda”, „Przystanek Alaska”, „Miasteczko Twin Peaks”, „Hotel Zacisze”, „Forrest Gump”, „Dzień świra”, „Kingsajz”, „Niewinni czarodzieje”. Do tego trochę późniejszych, jak „Technicy-magicy”, „Mr. Robot”, „Biuro”, „Battlestar Galactica”. Do tego garstka niedawnych arcydzieł: „1670”, „Castlevania” (Nocturne też, ale przede wszystkim oryginalna — scena walki z Draculą to jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie rozrywka ma do zapronowania), „Arcane”.

    Muzeum Kinematografii odwiedziłem spontanicznie, bo gdzieś w sieci mignęło mi, że można tam zobaczyć rekwizyty z filmu „Kingsajz” — wielgachne przedmioty, które miały powodować, że aktorzy będą wydawać się maleńcy. Absolutnie kocham ten film! Zresztą w ogóle ten rodzaj kina, który swojego czasu w Polsce powstał, bez kopiowania Ameryki, tylko tak cudownie „po naszemu”.

    W muzeum znalazłem jednak mnóstwo innych rzeczy, które mnie bardzo zainteresowanych, tych powiązanych z filmem i nie tylko. W środku znajduje się naprawdę sporo eksponatów (podobno około pięćdziesięciu tysięcy), bardzo fajnie opisanych. Stare kamery, stary sprzęt do oglądania zdjęć, ulotki, plakaty filmowe, wycinki z gazet, fotografie, zapętlone fragmenty filmów i filmików, rekwizyty, kostiumy, scenografia, miniatury.

    Jednym z najciekawszych przystanków na trasie zwiedzania jest fotoplastykon, czyli taki wielgachny automat do oglądania fotografii stereoskopowych. Fotoplastykon stojący w Łodzi, tzw. Cesarska Panorama (Kaiser-Panorama), został skonstruowany przez Augusta Fuhrmanna w okolicach 1900 roku. Jest to jedyny oryginał w Polsce i jeden z sześciu zachowanych na świecie.

    Działa to na takiej zasadzie, że są ustawione obok siebie dwie fotografie, w których kadr jest odrobinę przesunięty względem siebie. Pomiędzy soczewkami jest przegródka, która powoduje, że każde oko widzi tylko jedno ze zdjęć, a nasz umysł tworzy z tego obraz, który zdaje się mieć głębię, „trójwymiarowość”. Naprawdę polecam tego doświadczyć, robi wrażenie, że ludzie sobie oglądali taki efekt zdjęć jakieś sto dziesięć lat przed premierą Nintendo 3DS.

    Jeżeli macie wykupione oprowadzanie przez przewodnika (130 zł dla grupy do 15 osób; dodatkowo do biletu 28 zł), będziecie mogli obejrzeć wszystkie zdjęcia, siedząc przy jednym z 25 stanowisk, bo uruchomiony zostanie mechanizm przesuwający). Pojedynczy odwiedzający muszą po prostu usiąść po kolei na każdym z krzesełek.

    Nie wiem, jak często są zmieniane fotografie w fotoplastykonie, ale kiedy ja byłem, można było oglądać kadry ze starych polskich filmów.

    Jedno ze stanowisk, z „Misiem Uszatkiem”, miało oderwany prawy wizjer, przez co można było zajrzeć do środka i dobrze zobaczyć wspomnianą przegródkę, światło i kontynuację płytki, na której było lewe zdjęcie.

    Wśród eksponatów muzeum jest też przeglądarka stereoskopowa marki H.C. White & Co., czyli taki przenośny fotoplastykon. Wygląda to trochę, jak gogle VR, tylko zamiast ekranów, jest płytka z dwiema fotografiami z nieco przesuniętymi kadrami i przegródką, która powoduje, że każde oko widzi tylko jedno zdjęcie.

    Na tym etapie mam dwie rzeczy do napisania.

    Po pierwsze, kiedy tam byłem, 22.05.2025, na całej trasie zwiedzania w różnych miejscach były poukrywane pluszaki z postaciami z „Muminków”. Miała to być zabawa dla dzieciaków, połączona z wernisażem wystawy „Muminki: drzwi są zawsze otwarte”, który miał się odbyć popołudniu tego samego dnia (będę chciał się na nią wybrać!).

    Po drugie, zupełnie osobną atrakcją muzeum jest sam budynek — Pałac Scheiblerów. Oczywiście budynek został przerobiony na potrzeby funkcjonowania muzeum. Przeprowadzono gruntowny remont, dobudowano klatkę schodową i windę, umożliwiającą dostęp dla osób z niepełnosprawnościami. Jest jednak jeden fragment pałacu, który pozostał niemalże niezmieniony – z oryginalnym wystrojem, meblami, piecami.

    I ten fragment zrobił na mnie największe wrażenie.

    Gdybyście tam byli, zadawajcie opiekunce tej części wystawy pytania. Ta pani jest przemiła, zna mnóstwo ciekawostek i opowiada je z dużą pasją. Przyjeżdżam do Łodzi już dobre trzynaście lat, więc oczywiście od dawna mam świadomość, że kiedyś w Łodzi tętnił przemysł tekstylny i że byli tu bogaci fabrykanci, ale przyznaję bez bicia, że skalę ich bogactwa oraz ich wpływy, pojąłem dopiero tego dnia.

    Ten pałac należał do Karola Scheiblera, najpotężniejszego z fabrykantów tekstylnych, którzy zmienili Łódź z kilku kropek na mapie w trzecie najbardziej zaludnione miasto w Polsce. Żeby uświadomić o jakiej potędze mówimy, Scheibler był najpotężniejszych tekstylnym fabrykantem w całym Carstwie Rosyjskim, realizującym 60% tego przemysłu w Królestwie Polskim. Mówimy o człowieku, który — w przełożeniu na współczesne realia — byłby multimiliarderem. Człowieku, który w czasach, kiedy Łódź nie miała elektryczności, posiadał własną elektrownię, zasilającą jego fabryki i pałac. Człowieku, który — w czasach, kiedy żarówka kosztowała równowartość rocznej pensji Łodzianina — posiadał 36 żarówek w samej tylko jadalni. Człowieku, który ufundował tory i perony kolejowe, które połączyły Warszawę z Łodzią. Człowieku, który fundował kościoły kilku wyznań, tylko dlatego, że widział w tym reklamę. Kiedy władza żałowała pieniędzy na coś, co ulepszy i rozwinie Łódź, Scheibler z kolegami kaszleli rublami. Scheibler, jego dzieci i potem jego żona, wdowa po nim, wspierali społeczność Łodzi budując szkoły i szpitale, tworząc straż pożarną, bibliotekę, ochronę dla dzieci, sklepy.

    Najstarszym przedmiotem w pałacu jest ten kafelek (poniżej) sprowadzony zza granicy, dla którego na zamówienie dobudowano cały piec (powyżej).

    Inny z pieców ma przykładowo rzeźby ryb z rozdziawionymi otworami gębowymi, z których płynęło gorące powietrze.

    W innym z pomieszczeń stoi sprowadzany z jakiegoś słynnego warsztatu kredens (tam są nawet wysuwane szuflady z ceramicznymi płytkami, żeby móc postawić gorący gar i nie zniszczyć drewna!). W tym meblu zakochała się córka Scheiblerów, więc całe pomieszczenie zostało dobudowane tak, żeby pasować do kredensu.

    Największe wrażenie zrobił na mnie gabinet Karola Scheiblera. Nie ma w tym zresztą niczego dziwnego — tak właśnie został zaprojektowany: żeby odwiedzający mimowolnie czuł, że właściciela gabinetu należy traktować poważnie.

    Przyznaję, że rozmowa z opiekunką wystawy mnie tak nakręciła na ten temat, że po powrocie do domu zacząłem ślęczeć na Wikipedii, a potem kupiłem ebooka „Łódź. Ziemia wymyślona” Błażeja Ciarkowskiego i teraz czytam go.

    Bardzo ciekawa jest też część rekwizytami, scenografią i kostiumami. Jest tam sporo rzeczy, które dla mnie, niedzielnego odbiorcy filmów, nic nie mówiły (koniecznie wybierzcie się sami, na bank zobaczycie coś
    „pod siebie”), ale nawet ja wyszperałem wspaniałe rzeczy! Trudno jest w ogóle opisać podekscytowanie, jakie mi towarzyszyło, jak zobaczyłem szuflady będące fragmentem Szuflandii z „Kingsajz”.

    Albo jak zobaczyłem kostiumy z „Seksmisji” — jednego z moich najukochańszych filmów. Po lewej widać kostium uczennicy Ligi Kobiet, a po prawej oczywiście kostium Lamii Reno granej przez Bożenę Stryjkówną, która wyglądała w tej roli zjawiskowo i zbudowała ikoniczną, bardzo wyrazistą postać.

    Fajnie było też zobaczyć kostium krasnoludka z „Kingsajz” czy tytułowej postaci z „Podróży Pana Kleksa”.

    Kadr z filmu „Kingsajz” (1987, reż. Juliusz Machulski), na którym widać strój krasnoludka.

    Wrażenie robiła też scenografia Ryszarda Kai z filmu „Märchenbilder. Obrazki z bajek” (1998, reż. Marek Skrobecki).

    Repliki neonów łódzkich kin.

    Kolekcja plakatów filmowych.

    Najwyższe piętro zajmuje wystawa stała „Pałac pełen bajek”. Można tam zobaczyć sporo postaci z polskich animowanych filmów: Bolka i Lolka, Reksia, Misia Uszatka, Misia Colargola, Smoka Wawelskiego, Bartoliniego Bartłomieja i inne.

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Ośmiogodzinny spacer po Gdańsku. Tereny stoczniowe, Góra Gradowa, Śródmieście

    Korzystając z tego, że w Gdańsku jest Paper Concept (w Łodzi niestety nie ma), wstąpiłem, żeby dokupić więcej rodzajów stalówek do dip pena. Akurat stalówki wybiera się zdecydowanie lepiej na żywo, kiedy możesz się im na spokojnie przyjrzeć. Upolowałem kilka. Przy okazji pooglądałem zestawy akwareli, palety i pędzle, ale nic nie kupiłem, bo już mam fajne. A ponieważ sklep mieści się w galerii handlowej Madison, czyli na Śródmieściu, właśnie w tamtych okolicach zdecydowałem się pozostać, jeśli chodzi o szlajanie się.

    Zacząłem od terenów stoczniowych, gdzie przy budzie z zapieksami zobaczyłem na ścianie pracę Marcina Wolskiego, która powstała w ramach współpracy z Disneyem. Praca zestawia gdańskiego żurawia z widoczkiem z serialu „Andor” osadzonego w świecie „Gwiezdnych wojen”.

    Z rzeczy cudacznych, gdzieś tam jest Żabka, w którą jakby „wjeżdżają” tory. Rozmawiałem przez chwilę z gościem, który tam mieszka. Podobno konserwator zabytków zabronił usuwania tego fragmentu torów; mają one pochodzić z czasów, kiedy do wielu stoczniowych budynków docierały osobne nitki torów.

    Potem wybrałem się na Górę Gradową, której nigdy wcześniej nie widziałem; co jest przedziwne, jako że wychowałem się w Gdańsku i spędziłem w nim pierwsze trzydzieści lat życia.

    Ponieważ mój Samsung S21 Ultra ma niezły zoom, zrobiłem kilka skromnych zbliżeń miasta z tych 46 m n.p.m., z zawstydzeniem stojąc obok jakiegoś młodego Azjaty, który robił zdjęcia lustrzanką z teleobiektywem.

    Impulsem odwiedzenia Góry Gradowej było coś, co Szymik, dziewczyna mojego przyjaciela, Rafaela, opowiedziała mi jakiś czas temu. Otóż przewodnik podczas oprowadzania miał powiedzieć im, że J.R.R. Tolkien w dzieciństwie był w Gdańsku i to właśnie te „domki” wkomponowane w Górę Gradową zainspirowały go do stworzenia Shire. Jest bardzo duża szansa, że ona mnie wkręcała, sprawdzając jak daleko sięga moja łatwowierność, ale – nawet jeśli tak właśnie było – nie dam sobie tej wspaniałej myśli odebrać.

    Na górze zrobiłem też zdjęcie z selfie sticka, którego jakiś czas temu kupiłem, co – jeśli mnie znacie – wiecie, że jest dla mnie czymś nowym. Swoją drogą, Ulanzi MA09, bo tak się nazywa, polecam. Po złożeniu jest na tyle niewielki, że może mieszkać w plecaku, a oferuje trzy tryby: selfie sticka, coś pokoju gimbala i pełnoprawnego statywu o maksymalnej wysokości niemalże 180 centymetrów. W zestawie jest też pilot Bluetooth, który może być albo wsunięty w rączkę, albo odłączony i używany bezprzewodowo (np. w kieszeni, czy za plecami). Oczywiście przy tak zgrabnej konstrukcji, w trybie wysokim nie zaoferuje stabilności porównywalnej z masywnymi, ciężkimi statywami, ale stosunek gabarytów do możliwości jest zacny.

    Na sam koniec szlajałem się po Śródmieściu już bez celu. Nogi mnie poniosły w kilka miejsc, w których nigdy wcześniej nie byłem.

    Między innymi do takiego fragmentu Starej Motławy, gdzie jest wypożyczalnia kajaków. Nie wiedziałem, że tam jest coś takiego.

    Miło mi się siedziało na takich schodkach nad Motławą i jadło moje ukochane wędzone serowe warkocze. Fajnie by było posiedzieć tam kiedyś z kimś.

    Tego dnia odkryłem też Pasibusa. Na lokal przy ul. Stągiewnej 27 wpadłem spontanicznie, rozglądając się za jakimś jedzonkiem. Sporo rozwiązań w środku jest podobnych do McDonald’s (włącznie z możliwością zamawiania przy ekranach), z tą tylko różnicą, że jest to polska marka fastfoodową, pochodząca z Wrocławia. Burgery są smaczniejsze, niż w „Macu”, plus osoby roślinożerne mogą wybierać spośród trzech różnych wege burgerów. Ja zjadłem Cheese Boss Wege, pycha był!

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *