Kiedy jeszcze mieszkałem w Trójmieście uwielbiałem takie spacery: wysiąść na peronie w Orłowie, dojść do morza, a potem wzdłuż morza do Śródmieścia. Przeważnie przejście z jednej dzielnicy miasta do drugiej nie zdaje się niemalże przygodą, ale inaczej jest w przypadku Gdyni.
Trasa ta oferuje sporo atrakcji: przede wszystkim oczywiście morze, molo w Orłowie, opuszczony budynek Domu Profilaktyczno-Wypoczynkowego „Zdrowie”, potem kamienistą plażę, aż w końcu przepiękny Klif Orłowski.
Wiedziałem od dawna, że w pobliżu mola mieści się Galeria Debiut (wydaje mi się, że kiedyś nawet zajrzałem do środka), ale nigdy nie zacząłem buszować w podwórku za budynkiem galerii. Jak się okazuje znajduje się tam sporo dzieł sztuki, “porozrzucanych” w różnych miejscach – a to poustawianych pod jednym z budynków, a to doczepionych do ściany, położonych na parapecie, rozstawionych na trawniku. Moim ulubionym fragmentem jest wzgórze, na którym poustawiano mnóstwo wyrzeźbionych głów. Świetny efekt to buduje!
To była słoneczna niedziela, więc było sporo spacerowiczy. Ludzie chodzili wzdłuż morza, wchodzili na górę klifu (swoją drogą, dawno tam nie byłem – muszę wejść któregoś razu, jak będę!). W morzu chodzili wędkarze. Pod falochronem działali graficiarze.
Wczesnym wieczorem zgłodniałem i wyczerpałem energię w powerbanku, więc poszedłem zjeść wegańskiego kebsa do Warzywiny w Food Hallu centrum handlowego Batory (bardzo smaczny był; żarłem na ostro), a potem na piwko i podładowanie baterii do baru AleBrowaru przy Starowiejskiej 40B.
Spoko knajpa – dwupiętrowa, więc jest sporo przestrzeni, przyjemny wystrój. Jak wchodziłem do knajpy o 18:53 było akurat mało ludzi, z czego większość siedziało na dole. W górnej części, w której się rozsiadłem był oprócz mnie dosłownie jeden facet. Później on znikł i przyszła jakaś para.
W wieku 37 lat po raz pierwszy byłem na wieczorze kawalerskim. (Tak się akurat złożyło, że najbliższym mi ludziom nie spieszy się specjalnie do ślubów, więc nie miałem wcześniej okazji.)
10 maja wsiadłem do pociągu IC 3560 „Witkacy”, który przyjechał z opóźnieniem 45 minut. Miałem ze sobą nowy szkicownik, który zamierzam zapełnić rzeczami, które wpadną mi w oko. Wymyśliłem sobie, że w środku użyję wyłącznie czerni i odcieni szarości (z wyjątkiem brązowego cienkopisu, którym robię podpisy do obrazków). Linie robię dip penem w połączeniu z czarnym indian inkiem Renesansu. Czasami zostawię to w surowej wersji samego tuszu, mam jednak maleńką metalową kasetkę Roman Szmal, w której umieściłem 6 różnych rodzajów czarnych akwareli tej marki – czerń rzymska, czerń słoniowa, czerń aksamitna, czerń żelazowa, czerń z winorośli i czerń aquarius. Do części tuszy będę dodawał akwarele.
Kawalerski rozpoczęliśmy od Pixel XL, czyli takich pokojów z interaktywną podłogą, w których można grać w najróżniejsze gry. Trzeba ubrać takie specjalne skarpety z gumowymi wypustkami na podeszwach (nie wiem czy te wypustki są konieczne, żeby płytki wykryły stopy, czy chodzi tylko o to, żeby się nie ślizgać). Pierwszy raz byłem w takim miejscu i pisząc „takim miejscu” nie mam na myśli Pixel XL, tylko w ogóle jakichkolwiek miejscówek w stylu escape roomów, interaktywnych zabaw i zagadek. Bawiłem się bardzo dobrze, najbardziej mi się podobało gra taneczna, w którą zagraliśmy na końcu – takie połączenie Guitar Hero i Beat Saber.
Potem poszliśmy do restauracji 32. piętro, które znajduje się w najwyższym budynku trójmiasta – Olivia Star – które mierzy 180 metrów. Pierwszy raz tam byłem i mega mi się podobało. Jedzenie w restauracji bardzo smaczne, choć to, co robi największe wrażenie, to widok z okien i z tarasu widokowego.
Po jedzonku rozpoczęliśmy wędrowanie po mieście i odwiedzanie kolejnych knajp: klub Bunkier, shot bar Lumi, bar Wiśniewski, klub Miasto Aniołów, „nowy” Cafe Absinthe.
Jak byliśmy przed Wiśniewskim podszedł do nas uliczny bard i zapytał, czy jesteśmy chętni na muzykę na żywo. Zaczęło się niewinnie, od śpiewania dla nas kilku utworów, a skończyło z rozmachem, kiedy zebrał się cały tłum klientów Wiśniewskiego, w tym naszej szóstki i kilku Szwedów, a także przypadkowych przechodniów.
Zaczęliśmy wieczorem, a jak grzecznie wyproszono nas z ostatniej z knajp, z Cafe Absinthe, to było już widno. Rafaela, mojego przyjaciela, widzę niemalże za każdym razem, jak jestem w Gdańsku, ale jego brata, Alfiego, którego kawalerski to był, widuję już rzadziej, a Janka i Artura prawie w ogóle – dlatego bardzo cieszę się, że przyjechałem i bawiłem się znakomicie!
Moja wizyta w Muzeum Sztuki Fantastycznej była zupełnie przypadkowa. Podczas majówkowego wypadu spontanicznie zdecydowałem, że chcę poszlajać się po warszawskiej Pradze i nogi poniosły mnie między innymi do Konesera. Tam zobaczyłem plakaty reklamujące wystawę i od razu wiedziałem, że muszę ją zobaczyć. Wszedłem, spytałem, czy wolno robić zdjęcia, kupiłem bilet normalny za 40 zł, no i zabrałem się za oglądanie.
Zdjęcia z telefonu, zmniejszone do szerokości 1000 pikseli, może i rozbudzają wyobraźnię, ale nie oddają dreszczy, jakie biegną po twoim ciele, kiedy zbliżasz twarz do obrazu i widzisz każde pociągnięcie pędzla. Dlatego zachęcam, żebyście wybrali się na tę wystawę (trwa do 25.05.2025) i zobaczyli to na własne oczy. Szczególnie, że to jest bardzo wąska selekcja 15 obrazów, które zrobiły największe wrażenie akurat na mnie. Tam jest sporo świetnych obrazów, w różnych stylach, i założę się, że wasze top 15 byłoby zupełnie inne.
Dla mnie największym odkryciem wystawy jest Jacek Szynkarczuk. To przy jego obrazach stałem najdłużej (prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że w pewnym momencie przeniknę na jego płyty i będę mógł zamieszkać w kreowanym przez niego świecie) i to właśnie jego obrazów wybrałem najwięcej do tej piętnastki, bo aż cztery. Szynkarczuk ma jedno i drugie – warsztat i wyobraźnię. Uważam, że na zdjęciach również wygląda to super, ale gorąco polecam zobaczenie tego na żywo, bo technika i precyzja Szynkarczuka, to jest jakiś kosmos.
Najpiękniejszy jest jego obraz „Oaza” (olej na płycie, 2024), przy którym spędziłem najwięcej czasu, rozmawiając z innym odwiedzającym, który też zakochał się w tej pracy, a potem jeszcze wróciłem do niego ze dwa razy, zaburzając ścieżkę oglądania. Jest coś hipnotyzującego w tym pęknięciu z wodą, w tej rybie i w tym mieście.
„Przystań między oceanami” (olej na płycie, 2024).
„Na szlaku światła” (olej na płycie, 2025).
„Port syren” (olej na płycie, 2024).
Pomysł postaci, która wygląda spoza kadru, „spoza fotografii”, bardzo mi się spodobał i praca Andrzeja Olczyka, „Kowaliki” (olej na płycie, 2023), zaklęła mnie na długą chwilę w bezruchu.
Kiedy zbliżyłem się do tej pracy, momentalnie poczułem dreszcze, chłód i strach. „Maska” (olej na płótnie, 2024) Mariusza Krawczyka pochodzi wprost z koszmarów – z tych momentów, kiedy na granicy snu i jawy, niechcąco spoglądasz „za kotarę” rzeczywistości, żeby natychmiast tego pożałować.
Podobnie jest z inną Krawczyka, „Dom, którego nie było III” (olej na płótnie, 2024).
Taki hiperrealizm nie jest moim najulubieńszym stylem, ale praca „doMY02” (olej na płótnie, 2025) Michała Powałki jest po prostu świetna. Jest w tym pomysł, fajne zestawienie kolorów i emocjonalna reakcja.
Wiesław Wałkuski „Une Chienne Andalouse” (olej na płycie, 2024). Przewspaniały obraz, który zamieszka we mnie na zawsze.
Tę pracę Wałkuskiego, „Kwiaty z Wenecji” (olej na płótnie, 1992), zobaczyłem po raz pierwszy podczas tej wystawy (nawet jest na ulotce). Jest w niej coś elektryzującego.
Zdzisław Beksiński „Bez tytułu” (olej na płycie, 1976) – to nie jest najlepszy Beksiński, ale jest naprawdę dobrze. Bardzo symboliczna i wstrząsająca praca.
Ta praca Wojciecha Siudmaka, „Całkowita regeneracja” (akryl na płótnie, 1997), byłaby tu dla samej kolorystyki (to, że niemalże cała praca wykorzystuje jasne barwy, jest więcej, niż przewspaniałe), nawet gdyby nie miała też tak świetnego motywu.
Ta praca Krzysztofa Powałki jest zatytułowana „Polowanie” i jest wstrząsająco dobra. Poroże powstające z jej wszechobecnych dłoni i ta wzruszająca rana postrzałowa mówią wszystko, co powinny mówić.
Kiedy zbliżysz się do tej pracy, „Bez tytułu” (olej na płycie, 2024) Sebastiana Smarowskiego, i zobaczysz jej oczy, możesz doświadczyć intrygującego odczucia. Przynajmniej tak było ze mną.
No i Smarowski po raz drugi, znów „Bez tytułu” (olej na płycie, 2025). Piękne zestawienie kolorów, ciekawy motyw, intrygująca bohaterka. Praca wciąga, to na pewno.